Sztuka jest stanem wewnętrznego podróżowania. Jakub Julian Ziółkowski

Kreowane z niezwykłym pietyzmem obrazy, malarskie instalacje i rysunki Jakuba Juliana Ziółkowskiego ucieleśniają jego osobisty mikrokosmos niepokojących wizji. Nie brakuje w nich groteskowych postaci, hybrydycznych scenerii tudzież enigmatycznych zdarzeń. Polski artysta zachęca widzów do wniknięcia w jego niemal trzewne, emocjonalne światy, gdzie obsesja, niepokój, przyjemność i melancholia nieustannie ścierają się ze sobą.

Na poły fantazyjna, na poły koszmarna ikonografia Ziółkowskiego zdążyła już wzbudzić zainteresowanie świata sztuki. Jego twórczość przykuła uwagę prestiżowych galerii i muzeów, takich jak Hauser&Wirth, warszawska Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki czy Centre d’Art Contemporain w Genewie. Uznany artysta dołączył do grona jurorów konkursu Allegro Prize umożliwiającego nowemu pokoleniu twórców zaprezentowanie dotychczasowych dokonań w dziedzinie sztuk wizualnych.

Jakub Julian Ziółkowski dzieli się z nami refleksją na temat własnej praktyki artystycznej i związku ze światem sztuki. Wyjaśnia również, jakie znaczenie ma dla niego – jako jurora – udział w Allegro Prize.

Jakub Julian Ziółkowski photo Si On
photo Si On

Wojciech Delikta: Częstokroć mówi się o Pana malarstwie jako o mikrokosmosie, rewirze marzeń, wyobrażeniowym krajobrazie, fantasmagorii lub królestwie chaosu, w którym – niczym demiurg – zaprowadza Pan porządek. Czego poszukuje Pan w tych surrealnych uniwersach?

Jakub Julian Ziółkowski: Sztuka to narzędzie do zrozumienia, poznania i przekraczania samego siebie. Twórczość to jest stan umysłu, inaczej można to nazwać stanem “wewnętrznego podróżowania”. Natomiast sam proces podróżowania jest tak wciągający, że przestaje być istotne czego się szuka, ponieważ rzeczy znajdują się same. 

Twórczość to jest jakby nasz wewnętrzny wymiar, głębia do której się wpływa, żeby zbudować pomost pomiędzy światem zewnętrznym, a wewnętrznym, żeby zsynchronizować ten nieustanny import-export energii i informacji. Narzędzie twórczości jest nieograniczone. Myślę, że jeśli artysta czegokolwiek szuka, to właśnie najlepszej drogi do tego stanu umysłu.

WD: Czy faktycznie kreowane przez Pana światy biorą rozbrat ze znaną nam rzeczywistością, jak twierdzą niektórzy odbiorcy?

JJZ: To jest raczej tak, że artysta dopisuje alternatywny świat do świata zastanego niejako interpretując go. Te dwa światy są integralne, nie istnieje jeden bez drugiego. Wszystko jest interpretacją. Powiedziałbym raczej, że rzeczywistość jest jak bumerang, który powraca w formie dzieła sztuki. Siadam przed materiałem i zaczynam coś działać, wszystko czego potrzebuję już tu jest, zawsze tu było, trzeba się tylko w ten stan zatopić, poddać się temu bez oporu, wyłączyć sędziego w głowie, który wszystko ocenia i blokuje twórczą energię. To jest jak nawiązanie głębokiego kontaktu z samym sobą, wielopoziomowa introspekcja, ale nie ma to nic wspólnego z oderwaniem od rzeczywistości. 

Nie mam w domu telewizora, nie słucham radia, ale za to mam ogród i uwielbiam siedzieć na tarasie i patrzeć przed siebie, na drzewo czy na niebo. Możliwe, że w Polsce taki styl bycia oznacza “rozbrat ze znaną nam rzeczywistością”.

WD: Wspomniał Pan kiedyś, że malarstwo jest pewnego rodzaju „wentylacją głowy”. Czy ma to związek z przesytem elementów zapełniających Pańskie obrazy?

JJZ: To są dwa zupełnie różne zjawiska. Mnogość elementów wynika z tego, że lubię w sztuce życie, wibrację, ruch. Chciałbym, żeby odbiorca zatapiał się w dzieło, zapadał się tam coraz głębiej, odnajdywał ukryte detale i łączył ze sobą elementy, czytał obraz jak powieść. 

Wentylacja głowy to inny temat. Żyjemy w okrutnym, prymitywnym świecie pełnym niesprawiedliwości. W przypadku ludzi wrażliwych i twórczych ten niestrawny świat utyka gdzieś w przełyku i nie daje spokoju. Trzeba udać się w podróż do jego wnętrza, żeby go fizycznie przepchnąć, poddać analizie, wyciągnąć na powierzchnię jakiś fragment i pokazać go światu. Takie twórcze rozpracowywanie świata ma wielką moc.

WD: Nie tylko horror vacui na płótnach wydaje się obsesyjny. W 2014 roku zaprezentował Pan instalację „Imagorea”, przypominającą wizualną syllogomanię. Mógłby Pan przybliżyć nam historię tego malarskiego projektu?

JJZ: Wbrew temu co Pan sugeruje, Imagorea to bardzo precyzyjnie przemyślana, obliczona i misternie wykonana wielka instalacja. Praca nad nią trwała rok, dzień w dzień, od rana do wieczora. Imagorea to konstrukcja w formie drewnianej klatki wypełniona 192 obrazami. Przez szczeliny między obrazami prześwituje świat zewnętrzny, a w środku klatki płynie rzeka obrazów. Ta praca to introspekcja, mapa mojego umysłu, strumień myśli. Jednym z ważnych elementów procesu były regularne spotkania w pracowni z moim wspaniałym przyjacielem profesorem psychologii Bartłomiejem Dobroczyńskim, który napisał tekst na temat Imagorei. W moim odczuciu jest to pierwszy tekst, który tak celnie interpretuje moją twórczość.

Po kilku latach odnoszę takie wrażenie, że miałem wówczas potrzebę wypalenia jak największej ilości wewnętrznej energii, zapragnąłem doświadczyć jakby granicy pustki, wyczerpania, przekroczenia jakiegoś rozdziału w moim życiu. 

WD: W pewnym momencie rozstał się Pan z malarstwem i wyjechał do Wietnamu. Czym spowodowana była ta przerwa od medium i czym zaowocowała?

JJZ: Czasem trzeba zrobić pauzę i wprowadzić zmiany, a nawet popłynąć pod prąd, choćby to było w momencie kiedy masz swoje 5 minut. To jest tajemnica każdego twórcy: skąd i jak czerpie energię do pracy.

Pewnego dnia postanowiłem wyjść z pracowni na zewnątrz, otworzyć się na współpracę z obcymi ludźmi, niekoniecznie artystami. Czasem trzeba złamać przyzwyczajenia i metody działania, zmienić materiał i narzędzia. Ta roczna podróż to była taka moja osobista misja. Zrobiłem w Hanoi wystawę rzeźb z papieru, które później rytualnie spaliłem, powstały duże malowane wazy ceramiczne, sporo prac eksperymentalnych, video i tak dalej. To był także czas wyciszenia, alienacji, medytacji, rozmyślania. 

Bazując na tej energii, powstały 3 wystawy: “Ian Moon” w Hauser&Wirth w Londynie oraz “Święte Nic” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Nad tą wystawą pracowałem wspólnie z moją żoną, wybitną koreańską artystką – Si On.

Trzecia wystawa to “Nasellini” w Man Museum na Sardynii. W tym enigmatycznym projekcie główną rolę odgrywał fikcyjny makaron, który po spożyciu wprowadzał widza w wyjątkowy stan umysłu. Zaproszono mnie tam do zrobienia dość klasycznej wystawy obrazów, a skończyło się na tym, że współpracowałem z całą społecznością miasta Nuoro, lokalna restauracja przygotowała oczywiście makaron na wernisaż, na którym zjawiło się chyba całe miasto, żeby sprawdzić, co to jest to Nasellini. 

WD: Religijne imaginarium, enigmatyczne symbole, motywy dalekowschodniej ikonografii czy nawiązania do szamanistycznej obrzędowości na trwałe wpisały się w Pana język wizualny. Określiłby Pan swoją sztukę mianem metafizycznej, jak sugerują krytycy?

JJZ: Moje prace zmieniają się nieustannie, choć rdzeń jest ten sam, czyli badanie rzeczywistości, co jest czym, dlaczego jest tak jak jest, kim ja jestem, gdzie jestem i dlaczego. Możliwe, że od kilku lat moje prace stały się mistyczne, kontemplacyjne, metafizyczne, bardziej abstrakcyjne. Tak właśnie ma być, to jest ten kierunek.

WD: Jak bardzo różni się obecny rynek sztuki od tego z czasów, kiedy wkraczał Pan na arenę artystyczną?

JJZ: Jest taka historia o psie wyścigowym, który wygrywał wszystkie zawody, aż pewnego dnia, zamiast biec za tym mechanicznym królikiem przeskoczył przez ogrodzenie, przebiegł na przeciwną stronę stadionu i złapał króliczka. Zatem wygrał czy przegrał? Z pewnością popsuł rozrywkę tym, którzy siedzieli na widowni, palili cygara i robili zakłady.

Artysta czuje się bardzo doceniony, kiedy witany jest na rynku sztuki z fanfarami. Dość szybko okazuje się, że jest tylko elementem większej gry. Rynek sztuki sam w sobie jest neutralny, problemem są nieszczere intencje i ludzka chciwość: galerii, kolekcjonerów, także samych artystów.

Myślę, że kiedy wkraczałem do świata sztuki 15 lat temu, ci sami ludzie, którzy dziś oceniają artystów w kategorii zysk lub strata mieli trochę większe ambicje i plany. Świat sztuki oczekuje dziś szybkiego zysku z inwestycji, Wall Street zjadło art world i zdegradowało głębię do wyścigów. Nowe młode galerie nie są tak odważne jak kiedyś, a jeśli są, to albo szybko się zwijają, albo idą w biznes. Coraz trudniej jest znaleźć ten złoty środek.

WD: Inkluzywny charakter konkursu Allegro Prize 2020 pozwala zgłaszać się wszystkim twórcom, niezależnie od artystycznego doświadczenia czy dyscypliny. Organizatorzy znieśli też opłaty i konkurs jest darmowy dla wszystkich. To nie pierwszy raz, gdy zasiada Pan w jury. Co daje Panu – jako artyście – tego rodzaju konkurs oraz zmiana perspektywy – jako oglądającego i wartościującego prace? 

JJZ: Brałem udział jako juror w Deste Art Prize w Atenach. Jest to nagroda fundowana przez jednego z największych kolekcjonerów sztuki współczesnej na świecie Dakisa Joannou. Tym razem będziemy oceniać cyfrowe portfolia, zdjęcia na ekranie komputera zawsze zniekształcają percepcję. Jestem szalenie ciekawy tego, co przyślą nam artyści. Mam nadzieję, że będę zaskoczony. Ostatnio mam takie wrażenie, że niestety coraz trudniej mnie wprawić w zachwyt. Nie wiem, czy jest to objaw wchodzenia w wiek dojrzały, czy świat sztuki zagęszcza się przez powielanie, naśladowanie i coraz rzadziej pojawiają się niespodzianki.

WD: Ma Pan sprecyzowane kryteria oceny?

JJZ: Nie mam, bo w sztuce nie ma żadnych reguł, ani systemów oceny. Najważniejsza jest zawsze twórczość, nieważne kto, skąd i jak. Świat sztuki trochę zwariował na punkcie CV, czyli informacji o tym kto i gdzie się pokazuje, kto ma jaką galerię i pozycję na rynku, nie chcę nawet wnikać w taki tryb myślenia. 

Najważniejsza jest sztuka, wizja, energia i emanujące z dzieła promienie osobowości. 

Jakub Julian Ziółkowski, The Origin of Man, 2020, 108 x 98 cm, oil and mixed media on canvas, courtesy of the artist
Jakub Julian Ziółkowski, The Origin of Man, 2020, 108 x 98 cm, oil and mixed media on canvas, courtesy of the artist

Powrót