Maria Markiewicz spotkała się ostatnio ze Slavs and Tatars, aby porozmawiać o zmieniającej się roli sztuki we współczesnym świecie. O tym, jak sztuka powinna odpowiedzieć na otaczającą nas rzeczywistość i co takiego wnosi, że czyni go bardziej wartościowym. Następnie Slavs and Tatars, którzy w tym roku dołączają do nas jako jurorzy Allegro Prize, snują refleksje nad latami swojej działalności i zdradzają, czym tak naprawdę jest dla nich sztuka.
Maria Markiewicz: Slavs and Tatars powstało w 2006 roku, gdy świat wyglądał zupełnie inaczej niż ten, który mamy teraz. Jak te zmiany wpłynęły na waszą twórczość?
Slavs and Tatars: Tak jak wspomniałaś, założyliśmy Slavs and Tatars w zupełnie innej rzeczywistości. Był to czas, gdy Wschód dążył do wprowadzenia liberalnej demokracji, kraje europejskie masowo dołączały do Unii, a wojnę w Iraku uważano za ogromną porażkę. Jednak wtedy nie mogliśmy przewidzieć wszystkiego, co się wydarzyło od tamtej pory. Stworzyliśmy Slavs and Tatars w bardzo szczególnym okresie i po 10 latach działalności doszliśmy do ściany. Musieliśmy spojrzeć sobie w oczy i zastanowić się poważnie, co nasza twórczość oznacza w innych czasach. Z tych refleksji najpierw w 2018 roku w Berlinie powstał program rezydencji, a dwa lata później także berliński Pickle Bar. Obie inicjatywy, a także nasze wystawy, które zawsze organizujemy samodzielnie, pomogły nam otworzyć się na widza, a odbiorcom – na nas.
MM: Co masz na myśli mówiąc o otwieraniu?
S&T: To wszystko miało miejsce mniej więcej w tym samym czasie: uruchomienie programu rezydencji, otwarcie Pickle Baru oraz częstsze stawianie samych siebie w roli kuratorów pomogło nam odbudować Slavs and Tatars jako platformę dla innych i zerwać z bańką kolektywu… Kiedy stajesz się bardziej znany jako artysta, idzie za tym pewnego rodzaju odpowiedzialność: możesz albo robić coraz większe, droższe prace, albo zamiast piąć się w górę – rozwinąć się horyzontalnie.
Nazwa Slavs and Tatars nigdy nie odnosiła się do grupy osób. Nie jesteśmy grupą rockową. Zawsze postrzegaliśmy ją jako określenie tego, co robimy, jako swojego rodzaju manifest. Nie ma znaczenia, kto stoi za naszymi pracami, o ile są one dobrze zrobione. Stąd właśnie wywodzi się Pickle Bar. To przestrzeń, w której badamy granice języka i przekazujemy pałeczkę innym. Jest czymś pomiędzy knajpą a galerią sztuki – zachęca ludzi do odpoczynku i dobrej zabawy.
MM: A wasz program rezydencji? Co czyni go wyjątkowym?
S&T: Włączamy rezydentów w nasze codzienne zajęcia. Oni są z nami dwa, trzy dni w tygodniu: podpatrują, co dzieje się za kulisami, uczą się w sposób aktywny, jak wygląda nasza praca od podszewki. Większość tego typu inicjatyw, nawet tych najbardziej prestiżowych, zapewnia rezydentom środki do życia oraz klucze do studia, i na tym ich pomoc się kończy. My natomiast staramy się naprawdę wprowadzić ich w szczegóły tego, co robimy – również w finanse i obowiązki administracyjne, których znajomość jest kluczowa, aby artysta nie wypalił się przed trzydziestką. Oczywiście, dyskurs nad sztuką też jest obecny, ale nie skupiamy się tylko i wyłącznie na nim.
MM: Chciałabym teraz wrócić do tego, co dla Slavs and Tatars symbolizują pikle – marynowane ogórki, które tak często są obecne w waszych pracach…
S&T: Pikle to przykład tego, co nazywamy głupim medium – to coś bardzo prostego, przyziemnego. Każda babcia potrafi je zrobić. Przez to jest w nich coś rustykalnego i trochę pretensjonalnego… Jednak to pozornie głupie medium umożliwia nam przekazywanie w prosty sposób bardzo złożonych rzeczy, takich jak na przykład krytyka binaryzmu oświeceniowego. Ponieważ poddawanie fermentacji, kiszenie, to tak naprawdę konserwowanie poprzez poddawanie zepsuciu. Proces ten sam w sobie jest antyoświeceniowy. W oświeceniu wszyscy myśleli zerojedynkowo: coś mogło być albo religijne, albo świeckie, albo racjonalne, albo irracjonalne. A my jesteśmy zainteresowani zacieraniem granic między tymi skrajnościami.
Można też iść jeszcze dalej i zastanowić się nad bakteriami, które biorą udział w procesie fermentacji. Sposób, w jaki mówimy o bakteriach, jest bardzo podobny do tego, jak wyrażamy się o imigrantach: zarówno imigranci jak i bakterie to obcy, przybysze z zewnątrz. Robimy wszystko, aby tylko ich do siebie nie dopuścić – dezynfekujemy ręce, wszystko sterylizujemy… Tymczasem my na odkrycia Pasteura patrzymy krytycznie i pokazujemy widzom, że imigranci są tak samo nieodzowną częścią nas jak bakterie. Przy czym robimy to w bardzo zabawny, pogodny sposób.
MM: Zabawny, ale także niezwykle dosadny i pouczający.
S&T: Myślę, że to nasza ogromna siła – możemy coś krytykować, ale umiemy pozostać w tym wszystkim optymistyczni. Osądy ludzi są często albo zbyt krytyczne, albo zbyt humorystyczne. Tu pojawia się pytanie: jak znaleźć złoty środek? Jak patrzeć na coś krytycznie i jednocześnie dobrze się bawić? To nie jest łatwe, ale my stawiamy siebie gdzieś pomiędzy tymi dwoma podejściami.
MM: „Przyszłość jest pewna. To przeszłość jest pełna niespodzianek” – takie hasło znalazłam na waszym instagramowym koncie. Co ono oznacza?
S&T: Wszyscy wiedzą, że przyszłość jest do bani [śmiech], a z przeszłością sprawy mają się inaczej – może być dobra w zależności od tego, kto jest u władzy. Chociaż nasze prace często są postrzegane jako polityczne, tak naprawdę nigdy nie skupiamy się na bieżących wydarzeniach. Myślę, że artysta nie powinien za wszelką cenę być jednoznaczny w swoim przekazie. Zadaniem ludzi sztuki jest pozostawienie widzom pewnego marginesu, który pozwala podejść do dzieła z różnych stron, odczytać je na wiele sposobów. Wtedy nie ma znaczenia, czy masz poglądy prawicowe czy lewicowe, czy jesteś religijny czy nie – zawsze znajdziesz w takiej pracy coś, co do ciebie przemawia.
MM: Skąd ta pochwała dwuznaczności w sztuce?
S&T: Dla nas sztuka to dezintegracja – to coś, co sprawia, że zatrzymujemy się na chwilę, co zmusza do refleksji. Sztuka to nie tylko zaskakujące i nieznane, ale to także pewnego rodzaju proces transformacji, który może zajść tylko w odpowiednich warunkach, w ciszy i spokoju. Teraźniejszość na to nie pozwala, jest za głośna… Z tej perspektywy nasza twórczość jest antymodernistyczna. Nas interesuje, jak iść w przyszłość, czerpiąc z tego, co już było. Nie zrozum mnie źle, nie jesteśmy przeciwko nowoczesności – tak jak wszyscy inni korzystamy ze smartfonów i komputerów. Postulujemy jedynie, aby patrzeć na świat krytycznie. Nie twierdzimy, że nowoczesność i oświecenie należy całkowicie przekreślić. One przyniosły ze sobą niesamowity rozwój nauki i medycyny, ale jednocześnie pozostawiły nam spuściznę kolonialną i zdewastowane środowisko.
MM: Niedawno w Belgii otworzyliście wystawę, która skupia się wyłącznie na waszych książkach i innych pracach drukowanych. Dlaczego druk jest dla was tak ważny?
S&T: Z wielu powodów… Gdy spojrzymy na hierarchię wartości w świecie sztuki, okaże się, że dzieło sztuki to jej najwyższy element – to coś, co galerie sprzedają, a muzea kupują. Druk jest na samym dole tej piramidy, a my jesteśmy zainteresowani tym, aby ją wywrócić do góry nogami. Dla nas książki są najważniejsze: od nich wszystko się zaczęło. Niektóre z naszych najdroższych instalacji miały swój początek właśnie w książce… Książki są tanie i łatwo dostępne, a Slavs and Tatars powstało w klubie książki. Dopiero później publikacje zostały zepchnięte na boczny tor przez nasze większe, bardziej spektakularne prace. Ta wystawa jest więc tak naprawdę próbą powrotu do źródeł – chcemy znów postawić książki w centrum uwagi!
MM: Czy jako jurorzy w Allegro Prize 2022 również będziecie kierować się tym, czego trzymacie się, tworząc wasze prace? Mam tu na myśli charakterystyczną dla was dyskursywność i krytyczne podejście.
S&T: Ważne, aby prace, z którymi mamy do czynienia, nie były czysto wizualne – aby miały jakieś głębsze znaczenie. Jednocześnie znaczenie nie może być na pierwszym miejscu. I tutaj znowu wracamy do łączenia tych dwóch rzeczy. Jeżeli praca ma kontekst, przesłanie, ale jest ono pokazane w sposób oczywisty, to znaczy, że nie jest dobra. Każde dzieło najpierw musi zostać przetrawione i przetłumaczone przez artystę. I to jest właśnie znaczenie, jakie sztuka wnosi do rozmowy, a czego brakuje w akademii: pewne metafizyczne, fenomenologiczne doświadczenie, którego nie można przekazać poprzez dyskurs. Ono musi zostać zawarte w pracy poprzez formę wizualną, więc w sposób nieanalityczny.
MM: Macie jakieś wskazówki dla aplikantów?
S&T: Otwórzcie się na wszystko, co was otacza. W świecie anglo-amerykańskim za dużo skupiamy się na własnych doświadczeniach, na tym, co ja chcę powiedzieć, co ja czuję… Jako kolektyw nas to nie interesuje. To, co macie do powiedzenia, ciekawi nas tylko wtedy, gdy jest w relacji do innych i otaczającego nas świata.
Edycja: Dorota Rzeszewska