Werner Jerke to założyciel pierwszego muzeum sztuki polskiej poza jej granicami – Muzeum Jerke w Recklinghausen. To także spełniony lekarz i producent win. Jego wyjątkowa pasja do awangardowej sztuki polskiej czyni go jednym z najbardziej znanych polskich kolekcjonerów. W tym roku Allegro i Contemporary Lynx zaprosili Wernera do jury konkursu „Allegro Prize”. Poniższa rozmowa to doskonała okazja, by poznać nieco bliżej jego sylwetkę, kolekcję i dowiedzieć się dlaczego według niego, twórcy powinni brać udział w konkursach.
DT: Jaka jest Pana historia? Skąd się wzięło w Panu zainteresowanie sztuką?
WJ: Urodziłem się na Śląsku, pod Gliwicami, w małym miasteczku Pyskowice. Tam zdałem maturę, a potem poszedłem na studia geograficzne w Krakowie, skończyłem te studia i wtedy wyjechaliśmy do Niemiec. W Niemczech już skończyłem medycynę. W rodzinie w sumie sztuką nikt się nie interesował, ale było na pewno kilka momentów, w których to zainteresowanie we mnie zakiełkowało. Pierwszy taki moment był już w Pyskowicach, gdzie byłem członkiem klubu filmowego. Byliśmy wtedy najlepszym takim młodzieżowym klubem filmowym w Polsce, zdobywaliśmy nagrody w Łodzi. I żeby móc kręcić krótkometrażowe filmy dla klubu to trzeba było się tą sztuką zająć. Potem te 4 lata w Krakowie też miały na mnie swój wpływ. Instytut Geografii był w samym centrum Krakowa i jak codziennie przechodziłem obok tych muzeów, tej starej architektury, to nasiąknąłem tą sztuką. I jakoś tak to się rozwinęło.
DT: Ale Pan jest szczególnie zainteresowany sztuką współczesną, jak to się zatem zaczęło?
WJ: Nie wydaje mi się, że można powiedzieć, że ktoś się interesuje tylko sztuką współczesną – nie wykrawa się przecież jakiegoś kawałka, tylko interesuje się ogólnie sztuką. Zupełnie czym innym jest to, co się kolekcjonuje. Bo nie można mówić o sztuce współczesnej bez wiedzy z zakresu historii sztuki – renesans, barok, antyk, to wszystko jest ważne. Tak samo jest z winami – ja interesuję się enologią, ale produkuję tylko określone rodzaje wina. I żeby zrobić dobre wino, należy znać się bardzo dobrze ogólnie na winie. I tak samo jest ze sztuką. I zawsze istnieje ten gatunek wina, który się najbardziej lubi i najczęściej pije. Ja dość wcześnie zainteresowałem się awangardą polską lat 20 i 30, w szczególności przedstawicielami środowiska łódzkiego – Strzemińskim i Kobro. Choć zacząłem od kupowania prac młodopolskich – jak się zresztą jest w Krakowie, to jest to naturalnym wyborem. Ale, żeby wrócić znów do tego porównania z winem, gdy jest się młodym, pija się słodkie wina, a im starszym się jest, tym częściej sięga się po wytrawne gatunki.
DT: Co Pan w takim razie kolekcjonuje? Jaka sztuka Panu podoba się Panu najbardziej?
WJ: Ta awangarda łódzka stała się szybko moim konikiem, i nie tylko w zakresie sztuki, lecz także literatury – w mojej kolekcji jest niemal wszystko co zostało wydane w latach 20 i 30. Drugą kolumną mojej kolekcji są lata 50-60, a później, trzecią – lata 80, szczególnie malarstwo Gruppy. Mnie kolekcjonersko interesowała zawsze ta sztuka, która w swoim czasie, kiedy powstawała, prowokowała. Zatem lata 20-30 z awangardą, abstrakcja lat 50-60 znowuż prowokowała po socrealizmie, a lata 80 w cieniu stanu wojennego to nie tylko ekspresjonizm Gruppy, ale też przede wszystkim wypowiedź polityczna – i wszystkie te dzieła w swoim czasie prowokowały, szły pod prąd.
DT: A pamięta Pan zakup swojego pierwszego dzieła sztuki?
WJ: To był pastel przedstawiający wodnika Witolda Pruszkowskiego – do dziś go posiadam zresztą, wisi u mnie w domu. To był bardziej romantyczny zakup – od razu gdy go zobaczyłem to skojarzyło mi się ze Świtezianką. To wtedy jeszcze nie była kolekcja, nie było we mnie takiej myśli. Dopiero gdy bardziej zainteresowałem się awangardą, zaczęła we mnie pojawiać się myśl o zbieraniu tych dzieł. Nawet jeszcze nie kolekcji. Bo to też jest taka drobna różnica, że zbierać można wszystko, a kolekcja potrzebuje jakiegoś kierunku.
DT: Czym dla Pana jest zatem kolekcjonowanie sztuki? Co to w ogóle znaczy?
WJ: Po pierwsze, to bardzo subiektywne działanie. Oczywiście, są na świecie kolekcjonerzy, którzy zatrudniają sztab historyków sztuki i traktują to jako inwestycję, spekulację. Ja sam wybieram to, co kupuję, dlatego moja kolekcja jest subiektywna, tak dalece subiektywna, że nie zapraszam żadnego kuratora, by zarządzał wystawą mojej kolekcji w Muzeum Jerke. Wydaje mi się, że trzecia osoba nie może zrobić wystawy absolutnie subiektywnej kolekcji.
DT: To czy w takim razie można powiedzieć, że Pańska kolekcja jest odzwierciedleniem Pana charakteru?
WJ: Jeżeli mówię, że moja kolekcja jest subiektywna, to jest prawie jednoznaczne, że moja kolekcja jest ściśle związana z moim charakterem. Jeszcze mi nigdy nikt takiego pytania nie zadał, ale jest w tym pewna racja – ja działam na wielu polach, ale jeśli byłbym takim człowiekiem, który spędza życie w biurze, nie ryzykuje, to może bym zbierał kwiaty, martwe natury. Ja mam taki hektyczny tryb życia, prowadzę klinikę, winnicę, więc może rzeczywiście ta moja kolekcja ma też do czynienia z moim charakterem.
DT: Właśnie tak przeczuwam, że gust potrafi bardzo wiele powiedzieć o człowieku. To wcale nie jest taka niewinna sprawa.
WJ: Pokaż mi swoją kolekcję, a powiem ci kim jesteś! (śmiech)
DT: Dokładnie! A swoją drogą, Pan jest jednym z niewielu kolekcjonerów, którzy zdecydowali się pokazywać swoją kolekcję i stworzył swoje muzeum. Dlaczego?
WJ: Są dwa powody. Pierwszy jest związany z samą naturą kolekcjonera: każdy z nich ma potrzebę pokazania tego, co ma. Ja nie znam żadnego kolekcjonera, który by zamykał swoje obrazy w piwnicy, żeby ich nikt nie oglądał. Wręcz przeciwnie, wszyscy pokazują swoje obrazy, lecz, oczywiście, różne są kręgi, w jakich pokazują swoje dzieła. Czasem są to znajomi, czasem krąg ekspertów, a czasem społeczeństwo. A drugi powód to pewne poczucie zobowiązania – my nie jesteśmy właścicielami dzieła sztuki, ono należy do całego społeczeństwa. Zatem nie możemy go zamykać dla własnej przyjemności, tylko musimy je pokazywać, to jest nasz obowiązek jako opiekunów tych dzieł. Proszę sobie wyobrazić – nie chcę porównywać mojej kolekcji do wielkich arcydzieł w muzeach, to są inne skale – że Mona Liza jest w rękach prywatnych i by wisiała w pokoju gościnnym. To by było nie fair w stosunku do całego społeczeństwa, bo ten obraz należy do wszystkich, idealnie do wszystkich. Dlatego dzielenie się swoją kolekcją jest obowiązkiem każdego kolekcjonera.
DT: Słyszałam, że Pan sam zaprojektował swoje muzeum. Jak się narodził ten projekt?
WJ: Formą dostosowałem się do starówki Recklinghausen. Ale uważałem, że jeżeli pokazuję sztukę, która prowokuje, to zasługuje ona na budynek, który także prowokuje. Ta bryła muzeum wygląda jak monolit, jak wielki kamień, który wyrasta z ziemi. Oczywiście, na początku nie wszyscy w mieście byli zadowoleni z tego projektu, ale obecnie wszystko się odwróciło o 180 stopni i wielu ludzi nie potrafi wyobrazić sobie starówki bez tego muzeum.
DT: Czy jako Muzeum Jerke współpracuje Pan z innymi instytucjami?
WJ: Bardzo ciekawa jest współpraca z regionalnymi instytucjami – m. in. z Polskim Instytutem w Dusseldorfie, choć teraz epidemia koronawirusa to zatrzymała. Współdziałam także przede wszystkim z muzeami w Polsce – jednym z większych sukcesów i osobistych radości było to, że Muzeum Sztuki w Łodzi włączyło w program Roku Awangardy moją wystawę literatury i czasopism łódzkiej awangardy. Byłem jedyną instytucją prywatną, która brała udział w obchodach stulecia awangardy polskiej. Było to dla mnie bardzo ważne, że właśnie Łódź, ten polski Watykan sztuki współczesnej, tak doceniła moje zbiory. Często także wypożyczam prace – na przykład właśnie łódzkiemu Muzeum na wystawę Strzemiński – Kobro w madryckim Museo de la Reina Sofia, w Centre Pompidou w Paryżu i w Gemeentemuseum w Hadze. Ponadto pracuję też z polskimi galeriami i artystami, którzy robią u mnie w muzeum wystawy. W zeszłym roku także udało mi się nakręcić film we współpracy z Wyższą Szkołą Filmową w Łodzi film pt. „Siła Sztuki” o Gruppie. Można go zobaczyć online na vimeo i facebooku. Napisałem scenariusz i reżyserowałem, a stroną produkcyjną zajęła się łódzka filmówka. To rzeczywiście było niesamowite doświadczenie i wielki sukces. Także ta współpraca jest ciekawa i intensywna.
DT: A czy czuje Pan rodzaj misji, żeby promować polską sztukę za granicą?
WJ: W samą naturę muzeum jest już wpisana misja edukacyjna. Muzeum Jerke rzeczywiście pokazuje Niemcom polską sztukę. Kiedyś w innym wywiadzie powiedziałem, że jestem takim ambasadorem polskiej sztuki przez małe „a”.
Hungry for more?DT: Kolekcjonuje Pan młodą współczesną sztukę?
WJ: Kupuję tylko to, co mi się podoba. 25 lat temu kupiłem parę rzeczy Szapocznikow, która wtedy nikogo nie interesowała. Potem Szapocznikow niesamowicie wypłynęła, a te prace, które wtedy kupiłem, trafiły na wystawę do MoMA w Nowym Jorku. Natomiast zawsze próbuję oglądać młodych artystów i jeśli mi się coś podoba, to kupuję to.
DT: Co zatem ostatnio przykuło Pana uwagę w nowej sztuce?
WJ: Polska sztuka stała się sztuką światową. Nie wiem, na ile można dziś mówić o „polskich artystach” – bardziej skłaniałbym się do określenia, że to są artyści z Polski, że nie ma sztuki polskiej jako takiej, natomiast jest sztuka, która powstaje w Polsce. Gdy się przychodzi na większe targi sztuki takie jak w Bazylei i mija się te wszystkie stanowiska galerii, to nie mam tego wrażenia, że „O, tu jest polska sztuka, to się zatrzymam”. Młoda sztuka już nie ma tego charakteru narodowego, jest globalna.
DT: Czy to znaczy, że scena polska, a scena niemiecka wcale tak się nie różnią?
WJ: Nie. Jest mnóstwo polskich artystów, którzy odnoszą sukcesy międzynarodowe i są reprezentowani przez zachodnie galerie. Ja bym tylko uważał, żeby nie wracać do tych gęsi Reja.
DT: Jakich gęsi?
WJ: Do tego, co Mikołaj Rej określił słowami: „Polacy nie gęsi, własny język mają”. Ja bym powiedział, że Polacy nie gęsi, własną dobrą sztukę mają.
DT: A jakie zjawiska we współczesnej sztuce uważa Pan za najciekawsze?
WJ: Ja bym raczej wolał powiedzieć, czego mi brakuje, nie – co jest najciekawsze. Brakuje mi tego wątku politycznego – jednak jest go za mało, nie jest on tak mocny jak w latach 80.
DT: A to ciekawe, bo wydawało mi się, że aktywizm artystyczny przeżywa w Polsce duży rozkwit. Jak chociażby z niedawną akcją „List od Suwerena”, która przyciągnęła tyle medialnej uwagi.
WJ: Tak, tak, to prawda. Jednak to działa zazwyczaj na poziomie performansu. A w malarstwie, w rzeźbie bardzo mi tego brakuje.
DT: A dlaczego warto wziąć udział w konkursie ‘Allegro Prize’?
WJ: Tak jak kolekcjonerzy nie zbierają dzieł, by je trzymać w piwnicy, tak samo artyści nie tworzą, żeby zatrzymywać te prace dla siebie. Więc zawsze warto pokazywać to, co się robi. A konkursy mają moc przyciągania uwagi galerii, muzeów i kolekcjonerów, dzięki czemu można swoją sztukę pokazać w jeszcze szerszym kręgu. To jest szczególnie ważne dla młodych artystów.
DT: Na co będzie Pan zwracał szczególną uwagę zasiadając w jury?
WJ: Nie chcę przyjmować żadnych kryteriów. Gdybym zakładał, że interesują mnie tylko, powiedzmy, pejzaże, to już mnie dyskwalifikuje jako jurora. Powinienem być obiektywny – a jeśli już wybiorę sobie jakąś siatkę, przez którą będę odsiewał pracę, to znaczy, że nie jestem dobrym sędzią. Zaproszeni nie są żadni konkretni artyści, tylko wszyscy – więc nie mogę mieć klapek na oczach i muszę być całkowicie otwarty.
DT: A dlaczego zdecydował się pan być jurorem?
WJ: To przede wszystkim wielki zaszczyt. To trudne pytanie, ale myślę, że dlatego, że interesuje mnie wszystko, co wokół sztuki się dzieje. To jest też pewna ciekawość tego, co się zobaczy. Wierzę, że zgłosi się ogromna ilość świetnych prac i to ekscytujące, że będę mógł je zobaczyć i wybrać te, które absolutnie się przebijają.